Dziennik z wakacji po Teneryfie

Dzień 1

Nie wyspałem się rano, dlatego trzeba było to nadrobić w samolocie. Po około dwóch godzinach walki o sen z obijającą się głową o ściankę samolotu, mogę powiedzieć że nadrobiłem deficyt snu. Jeszcze wczoraj w ciągu dnia pakowałem się zastanawiając się co będzie mi potrzebne na spędzenie dwóch tygodni na Kanarach. Nie lubię się pakować na ostatni moment, chociaż jak jeszcze się uczyłem wiele razy było to powodem moich notorycznych spóźnień. Byłem w tym wybitny, szczególnie że do szkoły miałem pięć minut na piechotę. Kasia natomiast pakowała się wczoraj w nocy do drugiej może trzeciej, w sumie nie wiem do której, ale rano jeszcze harcowała. Może w ramach rekompensaty oddała mi miejsce przy oknie? A może to dlatego że koło niej siedzi Basia, jej przyjaciółka od piaskownicy. Na parę dni przed wylotem okazało się że to właśnie Basia z Tomkiem lecą na Teneryfę w tym samym terminie. Dla mnie i Kasi to świetna opcja bo zawsze to raźniej i podróże ze znajomymi ogółem sprawiają że atmosfera wakacji mocniej się udziela.  W dodatku pomogło nam to w zaplanowaniu pierwszych dni wakacji. Jeszcze wczoraj nie mieliśmy zarezerwowanego samochodu ani mieszkania. No i dobrze udało się to zrobić na ostatnią chwile bez niepotrzebnego stresu – jak to, co to, gdzie to będzie?. Nie było czasu na stres oboje byliśmy nieco zajęci pracą i obowiązkami. No może ja trochę mniej ale zawsze. Świetne jest to uczucie gdy przed wyjazdem zdoła się ogarnąć wszystkie ważne dla siebie sprawy, natomiast po wyjeździe rozpoczną się nowe wyzwania które na pewno będą dla mnie porządnym zastrzykiem motywacji. Od razu po urlopie zaczynam pracę w nowym obiekcie wspinaczkowym, i wydaje mi się że będzie to najlepszy obiekt w Krakowie a może nawet w Polsce. Tak Cube wydaje mi się naprawdę doskonałym miejscem do rozwoju mojej nowiutkiej firmy. Dlatego też na Kanarach pozytywnie podładuje baterie i wrócę gotowy do działania! Ale dość już o pracy w końcu już są wakacje, w dodatku długo wyczekiwane. Pierwszego dnia jedziemy na Los Gigantes. Powód? Nasi znajomi tam właśnie mają hotel, a miejsce to i tak chcieliśmy odwiedzić ze względu na olbrzymie klify nadmorskie ,plaże na których może uda się też powędkować, oraz dobre miejsce wypadowe na Teide, czyli wulkan będący najwyższym szczytem Hiszpanii. Ze względu na trudność kupna biletu wejścia do parku narodowego planujemy wybrać się na niego nocą żeby obejrzeć ze szczytu wschód słońca. Czytaliśmy też o różnych organizowanych wycieczkach morskich w których można oglądać delfiny i wieloryby. Kolejnym punktem tego regionu jest oczywiście wspinaczka w rejonie Guaria, oferującego najwyższe drogi sportowe i tradowe na całej Teneryfie. Rejon całkiem całkiem, już obczaiłem parę dróg w które chciałbym się wstawić. Zobaczymy jak pójdzie. Na szczęście mam zapakowane 80 metrów liny i sporo ekspresów. Mam nadzieje że chociaż część z tych planów wypali. O pogodę się raczej nie martwię mam do niej raczej farta. Cztery dni na Los Gigantos na pewno będzie świetnym startem potem plany wędrują w kierunku Arico czyli mekki wspinaczy na Teneryfie. Ciekawe, że w chmurach wysoko nad ziemią można zacząć pisać ,mimo że nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy żeby relacjonować moje podróże. Strasznie je lubię, a na Teneryfę od dłuższego czasu czekałem. Stwierdziłem że fajnie byłoby podzielić się przeżyciami.  Wylądowaliśmy o planowanym czasie z lekkimi turbulencjami przy okrzykach pasażerów. Nie miałem jeszcze takiego lądowania, ale w jakiś sposób byłem przekonany że nic nie może się stać, dzięki czemu miałem zachowany wewnętrzny spokój. Na samym lotnisku wszystko poszło niewiarygodnie szybko. Nasze walizki wyjechały jako pierwsze, w 5 minut wypożyczyliśmy i znaleźliśmy samochód. Jeszcze tylko parę telefonów do odebrania… ma się ochotę ten telefon wywalić i mieć święty spokój. Przypomniało mi się jak kiedyś podczas Eurotripu w Rumuni zalałem telefon i przez 3 tygodnie nie miałem kontaktu ze światem. Cudowne uczucie wolności. Może by tak kiedyś go celowo nie spakować? No dobra ciśniemy na nasz kwadrat. Jest niedaleko tylko 45km. Nasz samochód od razu nazywamy, jest to nasza mała tradycja. Świeżo ochrzczony Volkswagen Up ze względu na swoje gabaryty dostaje nazwę Puszka. Póki co nie można narzekać że się źle prowadzi, po za tym drogi tutaj są dobre więc naprawdę jest spoko. Natężenie ruchu w porównaniu z ostatnio odwiedzoną Sycylią jest po prostu idealne, a przede wszystkim bezpieczne. Dojechaliśmy na miejsce i tu nagle pierwszy problem. Okazało się że przeoczyliśmy że w ofercie naszego noclegu nie ma parkingu. Mały samochód na szczęście jesteśmy wstanie zaparkować w miarę szybko, więc nie zajęło nam długo znalezienie jakiegoś miejsca. Teraz tylko przenieść bety i meldujemy się w przyportowym obiekcie z widokiem na Los Gigantes – olbrzymie klify skalne sięgające od 300 do 600metrów.

Los Gigantes

A tu jednak okazuje się że akurat nasz pokój jest zwrócony w drugą stronę i widok mamy ale już nie porażający bo na jakąś ścianę. Ale czy to ważne? Nie po to się gdzieś jedzie żeby siedzieć na dupie i ewentualnie cieszyć się widokiem. Trzeba ruszać ,trzeba działać! Nie ma już wiele czasu, zaraz się ściemni więc kocyk pod pachę i na plażę. Butelkę wina kupiliśmy w pierwszym sklepie. Ceny nie miażdżą portfela więc to dobry znak. Pierwszy raz mocze stopy w Atlantyku, nie taka zimna ale kąpać się w nocy nie mam zamiaru. Tak więc tylko rytualne przywitanie się z wodą i wracam na kocyk. W drodze powrotnej mimo późnej pory znajdujemy bardzo Klimatyczną restauracje „Task”. Włoski właściciel okazuje się bardzo przyjaznym człowiekiem, który z całą pewnością umie gotować. Przepyszną podwójną porcje Tuńczyka z oliwkami, kaparami i pomidorkami wcinam popijając mohito. Dobre. Bardzo dobre.

Dzień 2

Spało się też dobrze. Bardzo dobrze. Na tyle że wszystkie wieczorne obietnice o tym jak to wcześnie wstaniemy by nie tracić dnia zostały zapomniane. Nic dziwnego człowiek rano waży jakoś dziwnie więcej a symbioza z kołderką wydaje się być tak mocna że oddzielić ją można jedynie kataną. Oczy sklejone jak kropelką, sny jeszcze błądzą w głowie… no fajnie ,ale nagle przebija się znajoma denerwująca melodyjka. Każdy to zna, wystarczy pierwszy dźwięk i już nie śpisz. Ale tym razem to nie budzik to dźwięk telefonu. Ktoś dzwoni. Szybki rzut oka na godzinę. 9:30. Nie najgorzej w końcu wakacje. Odbieram. Okazuje się że Tomek nie śpi już od 6 i zdążył być już nawet na rybach, i pyta co z nami. Ok motywuje mnie to do wstania, w końcu dziś planowaliśmy jechać do wsi Masca.

Masca

Bardzo urokliwa wioska usytuowana pomiędzy piętrzącymi się górami. Dojazd tam prowadził przez kręte wąskie drogi. Idealny test dla naszej Puszki. Na miejscu okazało się , że jednak dobrze jest mieć mały samochód, gdyż idealnie mieściliśmy się z mijającymi samochodami  bez konieczności znacznego zwalniania, co miało olbrzymie znaczenie przy tak stromych podjazdach. Wadą był słaby silnik. Puszka na jedynce wydawała dźwięki niczym zarzynane prosię. Ostatecznie w chwale dotarliśmy na miejsce no i oczywiście bezpiecznie wróciliśmy. A sama Masca? W samej masce nie wiele jest. Raczej uwagę przykuwa to gdzie się znajduje. A miejsce to naprawdę zapiera dech. Tuż pod bazaltową turnią, w środku doliny, otoczona olbrzymimi skałami, z widokiem na ocean. Same widoki na Masce były chyba najbardziej widowiskowe. Natomiast sama wieś mimo że malutka też miała świetny klimacik. Na małym placyku z kościołem i wielkim starym drzewem, jakiś lokals pogrywa na gitarcę. Trzeba powiedzieć że styl to on ma wyjątkowy. Ułożony z gitarą w niemalże embrionalnej, przygarbionej pozycji grał i śpiewał wysokim głosem jakieś śmieszne pioseneczki. Mi przypominał bohatera starej anime dzi dzi Agostino. Ostateczne swój repertuar przerwał gdy nad jego głową wylądował gołąb, który musiał mu zajść za skórę. Dzi dzi strasznie skupił się by go przepędzić , przy pomocy wody mineralnej zamachami niczym rzut z autu jednocześnie używając przy tym określeń zaczynających się od puta. Trochę go rozumiem. Przez lata pracy na dachach musiałem sprzątać po gołębiach widziałem jak obrzydliwy syf zostaje po tych ptaszyskach. Latające szczury. Tak je nazywałem wspominałem nawet że chętnie bym je powystrzelał. Ale niedawno się coś zmieniło. Pech chciał że gołąb wpadł mi pod koła i przejechałem nieszczęśnika. Musze przyznać że naprawdę zrobiło mi się go żal. Niczemu nie winne zwierzę spotkał taki los. Szkoda że nie potrąciłem jakiegoś polityka. Kolejną spotkaną osobą był pan sprzedający owoce. Akurat miałem ochotę na opuncje kaktusa które sprzedawał więc od razu zaczął częstować, oczywiście poczęstunek okazał się płatny ale było go na tyle że nie trzeba było wiele dokupić żeby zaspokoić mały głód.  Trochę się jeszcze powłóczyliśmy i przyszła pora się zabierać. Postanowiliśmy pojechać trochę poplażować. Wybór padł na plażę San Juan.  Nie spodziewałem się urwania dupy a okazało się ,że miejsce to bardzo pozytywnie zaskoczyło. Plaża czarna mieszała się z jaśniejszym piaskiem, piękne alejki z przeróżnymi dziwnymi drzewkami, wszędzie porządek, cisza i spokój i bardzo czysta granatowo przezroczysta woda. Rozkładam kocyk pora się zdrzemnąć. Szum fal przypomina odgłosy prenatalne dlatego tak wspaniale się przy nich zasypia. Odczuwamy wrażenie bezpieczeństwa i wygody niczym płód w brzuchu matki. Odpływam w parę sekund. Ale chillout. Wszystkie problemy znikają. Jak już się wyspałem, nagrzany słońcem wbijam z Tomkiem do wody. Prądy są całkiem mocne a dno nierówne. W końcu to ocean. Temperatura wody idealna po zanurzeniu. Oczywiście najciężej zamoczyć to co najcenniejsze ale później już nie ma problemu. Ok pora spróbować powędkować. Ogólnie to w swoim niewielkim doświadczeniu z wędkowaniem musze pochwalić się cierpliwością. Jeszcze nigdy nie udało mi się nic złapać co powinno przełożyć się na brak motywacji i zniechęcenie, ale ja się nie poddaje. To całkiem wciągające i  relaksujące zajęcie. Najpierw przy brzegu okazało się że raczej fale są za duże i nie ma to większego sensu. Następnie poszliśmy na wały skąd wygonił nas ratownik i poinformował ,że na teneryfie wędkowanie jest zabronione jeśli nie posiada się specjalnego pozwolenia. No to tyle z wędkowania. Ale to nie znaczy że tego dnia nic nie wyłowiliśmy. Wypoczęci wróciliśmy do swoich kwater żeby szybko coś zjeść ogarnąć się i wbić na Imprezkę do Basi i Tomka. Mają oni super miejscówkę w hotelu ze świetnym widokiem na miasteczko klify i ocean oraz opcje all inclusive. Więc wraz z Kasią się wbijamy. Sępy się zleciały! Zabawa do późnej nocy zaowocowała nowymi znajomymi. Tak oto skuszeni specyficznym popularnym na teneryfie zapachem ,zarzucamy wędkę z zaproszeniem tuż pod naszym apartamentem na balkon sąsiada. Luka – Włoch mieszkający w Szwajcarii wbija do nas sprawiając że wieczór się robi jeszcze weselszy. Impreza trwa do późna nie wiem do której, wracając do naszego mieszkania nie ma już żywej duszy. Los Gigantes jest tylko nasze. Nie ma nikogo. Jest strasznie spokojnie. Niebo częściowo przysłaniają olbrzymie klify ale widać też doskonale księżyc i gwiazdy zwiastujące piękną pogodę.

Dzień 3

Długo wyczekiwany dzień wspinaczkowy. Oczywiście z dużym opóźnieniem bo około 12 dopiero opuszczamy lokum. Strasznie ciepły dzień skała ma wystawę południową więc z góry zakładam że mój plan na os 7b może nie wypalić. Jedziemy. Oczywiście droga kręta i bardzo stroma. Zanim znaleźliśmy miejsce do zaparkowania musieliśmy trochę pobłądzić. Lokalni mieszkańcy co prawda pokazali nam jakieś miejsce do wspinania, ale nie to którego szukaliśmy. Nie wyglądało zachęcająco. Nie to co Guaria. Wyłoniła się w całej okazałości.

Guaria

Wielki mur skalny na szczycie też nie małego kanionu. Drogi sportowe nawet do 40metrów oraz wielowyciągówki ,ale krótkie myślę że max do 3 wyciągów. A wszystko zaczyna się już całkiem wysoko na szczycie wąwozu. Zanim trafiliśmy pod skałę dwa razy błądziliśmy i zmienialiśmy drogę. Może to i nic takiego gdybyśmy nie byli obładowani jak wielbłądy, ścieżki się sypały, parę niebezpiecznych osuwisk no i to piekące słońce. Ciężkie podejście. Nie przeszkadza mi wspinanie w wysokich temperaturach. Rzecz jasna jest trudniej i często trudne drogi są po prostu nieosiągalne, no ale czy zawsze trzeba się wspinać po trudnym? Osobiście bardzo lubię wspinać się po łatwych ale ładnych długich drogach. Pierwszy kontakt z bazaltem. Rozgrzewka na klasyku rejonu perla negro 6A. Kto normalny wybiera na rozgrzewkę komin?! Dlaczego sobie to zrobiłem? Nie ujmując niczego drodze bo to świetna linia. Bardzo techniczna. Ale za każdym razem jak spoglądałem pod nogi wyobrażałem sobie jakie koszmarne loty można by tu zaliczyć , w dodatku przeloty były tak daleko jakby ekiper o nich zapomniał. Strasznie mnie denerwuje sytuacja w której nie ma przelotów bo teren jest „łatwy”. Łatwy to pojęcie względne a na właśnie takich drogach wspina się masa ludzi którzy dopiero zaczynają przygodę ze wspinaczką i nie mają jeszcze odpowiednich umiejętności i odpornej psychiki. No ale dobra kolej na Kasie. Niestety zatrzymuje ją dosyć zasięgowa sekwencja na dole, w dodatku nie ma dziś spręża, więc dziś woli występować w roli asekurantki. Jak sobie Pani życzy ,nic na siłę, każdy robi to co chce itp. Oczywiście tego typu stwierdzenia przychodzą do głowy zbyt późno i musiałem spróbować namawiać, szantażować i zastraszać. Głupi ten co głupio robi. Efekt tylko zniechęcający. Trzeba się pogodzić że już dawno straciłem jakikolwiek autorytet instruktorski. Dobra idę tą drogę jeszcze raz i ściągam ekspresy. Trzeba się napić ,coś zjeść najlepiej w jaskini bo tam odrobine cienia. Naszą uwagę przykuwają dziwne odgłosy na dole. Kozice. Tylko jakieś takie małe. No albo wcale nie małe tylko tak strasznie do nich daleko. Dwie z nich się tłukły niczym na reklamie mountain dew około godziny, a każde zderzenie rozchodziło się echem po wąwozie.  Niezłe widowisko chociaż dosyć brutalne. No ale natura rządzi się właśnie takimi prawami. Żeby trochę ją wspomóc rozrzuciłem parę okruszków lokalnym jaszczurkom. Nie sądziłem że im chleb zasmakuje. Chwilę później było już ich naprawdę sporo więc można było w końcu narobić im fajnych fotek, bo tak to zawsze ciężko je uchwycić.Ok leżąc pod tą skałą trochę się rozleniwiłem więc bez większych skrupułów olałem mój ambitny plan i zrobiłem jedynie kolejnego klasyka Peter punk 6b+.  bardzo ładna pionowa droga z lekko przewieszającą się końcówką. Uf długie te drogi nie mam obecnie zbyt dobrej wytrzymałości ,ale tu jest szansa ją poprawić. Lekcja z tego taka że nie przepaliłem sprzęgła, dobrze się bawiłem na długich pięknych ale łatwych drogach, bazalt raczej mi pasuje. Ma dobre tarcie i ciekawą rzeźbę. Drogi na pewno będą wymagające techniczne jak i wytrzymałościowo. Nie był to mocny dzień wspinaczkowy ,ale na pewno nie był to dzień stracony. Kolejne będą dopiero w Arico, najprawdopodobniej za dwa dni ale za to będzie ich wtedy więcej pod rząd i będzie można się rozwspinać. Przynajmniej na to liczę. Po powrocie gdy słońce powoli zaczęło się chować za La Gomerą – jedną z wysp kanaryjskich, zahaczyliśmy jeszcze na pyszną kolacyjkę. Tapasy na teneryfie są naprawdę bardzo dziwne ale zarazem smaczne. Kto by pomyślał że połączenie posolonej sałaty na której leży posłodzona kaszanka może smakować. Ośmiorniczki ,ziemniaczki, gulasz z żeberkami i ciecierzycą oraz krokiety z tuńczyka przepite smoothie bananowo kokosowym. Tak najedzony może szybko odpłynąć i obudzić się dopiero rano.

Dzień 4

Do parku narodowego Teide pojechaliśmy zrobić rekonesans przed naszą nocną wyprawą, oraz podrzucić pod kolejkę górską Basie i Tomka. Z każdym metrem w górę w stronę wulkanu krajobraz zmieniał się na coraz piękniejszy. Na początku mnóstwo sosnowych lasów wyrastających na czarnych skamieniałościach, następnie wielkie kopy czarnej ziemi jak z jakiejś kopalni, z widokami na olbrzymie przestrzenie i góry. Teide górowało nad całym tym krajobrazem niemalże cały czas. Docierając pod kolejkę klimat zrobił się iście nieziemski, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Góry są zawsze piękne i cudowne jest to ,że prawie zawsze na swój sposób wyjątkowe. Te góry nie przypominały żadnych, które dotychczas widziałem. Formacje skalnych głazów i skał bazaltowych są tu zastygnięte w przeróżnych formach. Doskonała okazja do „strzelenia” miliona zdjęć. Prawie dwie godziny z Kasią biegaliśmy od kamienia do kamienia, wymyślając coraz to lepsze pozycje, skoki, stanie na rękach, gwiazdy i inne pajacowanie by tylko zdjęcie było jeszcze ciekawsze.

Park narodowy Teide

Świetnie się przy tym bawiłem ,mimo że nie jestem wcale fanatykiem robienia zdjęć. Uważam jednak ,że trzeba je robić by wspomnienia były bardziej wyraziste i namacalne. Kiedyś robienie zdjęć na każdym kroku mnie irytowało, ale właściwie nie wiem czemu. Co? spieszyło mi się gdzieś? W wakacje? Bez sensu. Jak już się wyszaleliśmy ,podjechaliśmy pod kolejkę zgarnąć znajomych. I przez chwile nie wiedzieliśmy co by tu robić przez dalszą część dnia. Pomyśleliśmy o plaży, i zaczęliśmy dyskutować o tym gdzie można by pojechać się wspinać oprócz Arico, bo to akurat punkt obowiązkowy. Przypomniałem sobie ,że z bagażnika nie wypakowałem szpeju ze wczorajszej wspinaczki i ,że jest tam także topo. Zacząłem przeglądać, patrzę na mapkę a tam punkcik gdzieś w okolicach parku narodowego Teide. Punkcik o numerze 1 w moim skałoplanie. Pierwsze obite miejsce do wspinania na Teneryfie Canada del Capricho . Trochę zgłupiałem. Kasia od razu powiedziała żeby tam jechać. Widocznie ten rejon jej się spodobał. Mi zresztą też i wcale nie chciało mi się wracać, szczególnie że pojawiła się iskierka nadziei na wspinaczkę w tak cudownym miejscu. Praktycznie na szczycie wyspy. Ok wbijam koordynaty w gpsa i tu szok. Skały znajdują się 4 minuty drogi od nas! Jak ja mogłem o tym nie pomyśleć, nie sprawdzić. Cholera nawet na okładce topo jest to miejsce! Wszystko to przeoczyłem. Cały czas czekając na Basię i Tomka zaczynam studiować topo. Już wiem po czym chce się wspinać już wybrałem drogi, już nie mogę się doczekać. I nagle Kasia gasi mój zapał bo przypomniała sobie że wypakowała swoją uprząż. Ops. Załamka…mam wszystko i nie mam tylko uprzęży dla asekuranta. Nie wierze w to. Mam ochotę jechać po tą uprząż, a może zrobić prowizoryczną z liny, nie wiem asekurować z biodra, tam są przecież też baldy… nie mam crashpada ,ale może są niskie. Cholera to nie może się tak skończyć. Trzeba tam jechać nawet jeśli tylko zobaczyć skałę i móc pod nią szlochać i lamentować nad swoim nieszczęściem. Jak tylko nasi znajomi do nas dołączyli, ruszyliśmy. Po drodze Tomek powiedział ,że może ktoś na miejscu tam będzie. Nie przyszło mi to do głowy bo ten krajobraz to wykluczał. Na obcej planecie nie ma innego życia. Nie ma wspinaczy. Więc raczej mało prawdopodobne. Ale znowu pojawiła się nadzieja. Wysiadając z samochodu zostawiłem wszystkich w tyle i pocisnąłem w stronę skał.

Canada del Capricho

I na miejscu, dokładnie pod tą skałą na której planowałem się wspinać, widzę zawieszoną linę. Przyspieszyłem kroku. Jest jeden zespół – parka z dwojgiem dzieci. Nie owijając w bawełnę od razu zapytałem czy jest szansa żeby mnie przyasekurowali, chociażby raz. Peter i Veronica okazali się strasznie fajnymi ,sympatycznymi ludźmi kochającymi podróżować. Wzięli 14 miesięczny urlop by móc przypłynąć na Teneryfę jachtem z Irlandii, skąd pochodzą ,a następnie popłynąć na Wyspy Zielonego Przylądka. Opowiadali również o swoich przeprawach przez góry Atlas oraz Saharę, no i oczywiście o wieloletniej pasji jaką jest dla nich wspinaczka. I chociaż w Irlandii większość ludzi wspina się tradycyjnie, tak tym razem wzięli jedynie szpej do sportu. Tym razem, bo już tu byli jakieś piętnaście lat temu. Świetnie trafiłem. Najpierw Vera złapała mnie na drodze No te eskakees 6b+. Bardzo ładna techniczna droga zaczynająca się od ostrych ale głębokich  odciągach, które pokonywało się dulfrem ,by potem dojść do filarka i z niego odbić do nietrudnego cruxa. Idealna droga na rozgrzewkę. Następnie Peter asekurował mnie na Coitus interruptus 7A. Boulderowa cztero wpinkowa droga, biegnąca przez dziwną, mocno przewieszającą się formacje. Z dołu wyglądała na łatwą bo miała dwie dziuple które wyglądały na restowe. I takie były ,ale żeby się tam dostać trzeba było się do nich mantlować. Tricepsy pracowały ,ale to były chyba jedyne trudności. Lubię takie drogi bo mi łatwo wchodzą.

Coitus interruptus

Peter stwierdził ,że nie będzie się w nią wstawiał i ,że woli wrócić na bardziej wertykalne wspinanie. Po oddanej próbie Petera na Cuajada de pus 6c, znałem już patenty na przejście wymagającej końcówki. Drogę odczułem jako trudniejszą niż wcześniej robioną 7a. Jedyną jej wadą były strasznie dalekie przeloty i to dwa pierwsze. Tak więc zupełnym przypadkiem urwałem dziś jeszcze trzy super drogi ,co wprawiło mnie w idealny nastój. Kasia napstrykała w tym czasie mnóstwo zdjęć rejonu, ale i tak wracając zatrzymaliśmy się przy kolejnych punktach widokowych. To miejsce jest naprawdę wyjątkowe. Poleciłbym je każdemu. Wracając w kierunku naszego mieszkania, zdążyło się strasznie ściemnić oraz zastała nas bardzo gęsta mgła. Prędkość zredukowałem do 30km/h a i tak dziewczyny bały się że nie przeżyją. Może dodatkowo klimat tego miejsca robi się nieco przerażający w nocy, ale tego bardziej doświadczymy jutro jak będziemy wchodzić na szczyt wulkanu.

Dzień 5

Gdybym wiedział , że nie będę spał przez kolejne trzydzieści godzin, wyspałbym się dłużej.  Trzeba się spakować i opuścić nasze pierwsze lokum. Następnie przewieźć bety do znajomych i jakoś powłóczyć się przez resztę dnia? Jechać na rejs w poszukiwaniu delfinów, czy może poplażować przy naturalnym basenie? Wybór padł na plażowanie.  Cały dzień  łykając promienie słońca, które zamiennie chowały i pojawiały się zza chmur. Ogólnie super chillout. Lubię plażować. Bardzo lubię. Kojarzy mi się z dzieciństwem, czasami kiedy to nie trzeba było przejmować się dosłownie niczym. Jedyną wadą plaży były strasznie kłujące i ostre kamienie na których właściwie nie dało się zasnąć. Widocznie tak miało być. W przerwie między lekturą i nic nierobieniem, podbijam do wędkującego nieopodal Tomka, by spróbować złapać jakąś grubą rybę. Niestety nawet używając najlepszych przynęt (a było ich sporo) , oraz tajemnych technik i sposobów wędkarskich nic nie złapaliśmy. Ale za to miejscówka była świetna. Przy parometrowym klifie, gdzie niebieska woda i tak docierała od czasu do czasu chlapiąc wszystko dookoła, jednocześnie wytwarzając barwy tęczy. Żerują w tamtych rejonach barakudy. I faktycznie widzieliśmy tam naprawdę duże okazy.

próba wędki

Gdy już zaczęliśmy zmieniać kolor na mahoniowy, poszliśmy na pyszną paelle z owocami morza. Robi się późno. Już trochę zmęczeni słońcem, ze szczypiącą skórą, łzawiącymi oczyma i pełnymi brzuchami. Nabieramy pewnych wątpliwości. Będzie zimno, ciemno i męcząco. W dodatku Tomek próbuje wybić nam to z głowy, oferując nocleg i imprezę do rana w wygodnym ciepłym hotelu. Ja bym się złamał, bo coraz bardziej mi się nie chciało. Kasia jednak była nie ugięta. Ciśniemy na Teide! Nie może być inaczej. Dziś nie śpimy. To był jej pomysł i jej cel na długo przed wyjazdem. Wyzwanie pokonania 3718m n.p.m. jest moim życiowym rekordem wysokości. Kasia zdobyła już najwyższy kontynentalny szczyt Hiszpanii Mulhacen 3479m n.p.m i teraz chce zdobyć ten najwyższy. Nie wiadomo czy będzie jeszcze kiedyś okazja.

Dzień 6

Godzina 2:00 w nocy. Dojechaliśmy do parku narodowego Teide. Ciemno jak w dupie. Odpalam nieużywaną jeszcze czołówkę, zaczynamy się przebierać. Na cebulkę: dwie pary spodni, bluza, dwa softshell’e, czapka z Maroko, na stopy skarpetki i na dłonie… też skarpetki. Zapomniałem spakować sobie rękawiczek. Dookoła nie widać nic, za to spoglądając w górę można wpaść w hipnozę. Miliony gwiazd, w tym spadające oraz ugryziony księżyc oświetlający lekko chmury, które niczym pierzyna przykrywają całą wyspę pod nami. Pora patrzeć pod nogi. Szkoda. Drogowskaz wskazuje 8km  na szczyt. Myślę sobie, że przecież to będzie pikuś! Przecież niejednokrotnie zaliczałem wyprawy górskie gdzie wędrowało się po 40km. Tyle że to było w dzień i to robi ogromną różnicę. Przynajmniej dla mnie, ale o tym przekonałem się później.

Start na Teide 2:00

Oczywiście nie lekceważyłem tej wyprawy. W końcu Teide to trzeci najwyższy wulkan na świecie (dwa wyższe: Mauna Loa i Mauna Kea znajdują się na Hawajach). Jest on młody, posiada jedynie 600.000 lat i jest nadal wulkanem aktywnym. Natomiast już sama różnica przewyższeń ok 1400m od miejsca startu kazała mi nabrać nieco pokory. Na początku droga wiodła przez żwirową szeroką drogę, ze stromymi zboczami. Dosyć długo się nią szło ,natomiast wygodnie i niezbyt męcząco. Nie lubię jak szlak od razu zaczyna się stromizną. No chyba że taką w której mogę pomagać sobie rękoma. Następnie doszliśmy do kamiennej ścieżki. Była ona już bardzo stroma i strasznie się wiła. To tu najłatwiej było pomylić drogę. Na szczęście Kasia prowadziła cały czas i bezbłędnie odczytywała przebieg trasy. Zakręty wydawały mi się nie kończyć a wiedziałem , że już za niedługo powinniśmy dotrzeć do schroniska. To „niedługo” przeraźliwie się przeciągało, a męcząca powtarzające się myśli, że za kolejnym zakrętem zobaczę zarys schroniska dawała mi naiwną nadzieję. Strasznie długo to trwało. To był mój pierwszy kryzys. Czułem się strasznym leszczem, bo ewidentnie wymiękałem. Kasia wyglądała świeżo. Dobrze, będzie mnie znosić. Czasem gdzieś wysoko nad nami pojawiało się światło. Za każdym razem liczyłem na to że to światło schroniska, ale gdy chwilkę później widziałem jak się porusza, już wiedziałem… Jeszcze cholernie daleko. Ciężko dysze. Lepiej mi się idzie jak zaczynam stękać i jęczeć. Nie wiem czemu. Przy wspinaczce na wytrzymałościowych drogach mam podobnie. Może po prostu jak słyszę swój oddech to staje się on bardziej regularny. W każdym razie już i tak przekroczyłem granice wstydu. Ze skarpetkami na dłoniach nie ma z tym problemów. Poza tym pies burek mnie tu będzie widział lub słyszał. Idziemy. Nareszcie jest schronisko. Wizja odpoczynku gdzie nie zmarznę jak się zatrzymam strasznie mnie pokrzepiła na duchu. Niestety okazało się, że jest zamknięte. Ktoś w środku jest. Ale jakoś nie spieszy mu się z otwarciem kraty i przeszklonych drzwi oraz zaproszeniem nas do środka. Wręcz przeciwnie. Dziad w ciepełku chodzi sobie na bosaka i parzy gorącą herbatkę, a jak świecę mu po gałach to udaje że mnie nie widzi. Trudno, nie będziemy prosić. Usiedliśmy w przedsionku. Przynajmniej nie wieje, ale zimno się robi. Niestety. Chwilę później schodzą się kolejne zespoły. Zamieniamy parę zdań z parą z Czech, po czym przychodzą jeszcze jacyś Niemcy i Francuzi. Namnożyło się nas, więc władze schroniska musiały zareagować. Otworzyli drzwi i uprzejmie zaprosili nas do środka, ale tylko do skorzystania z toalety i w dodatku pojedynczo. Trochę się ogrzałem, ale do planowanego wschodu słońca było jeszcze zbyt dużo czasu. Trzeba było jeszcze trochę posiedzieć ,żeby nie marznąć potem bezsensownie na szczycie. Tyle tylko że na tym ganku ciepło nie było. Zmęczenie jednak dawało znać więc zasnąłem niemalże od razu. Po 10 minutach obudziła mnie Kasia. Pora ruszać. Zaczyna się mocno zawiła, wąska i bardzo stroma ścieżka. Nie da się podpierać rękami. Takich nie lubię najbardziej. No ale przecież nie jesteśmy tu dla przyjemności. Tym razem kryzys złapał Kasię. Co chwile musiała się zatrzymywać zaczerpnąć tchu. Ja też czuje ,że oddycha się coraz gorzej. Nie rozmawiamy. Bo gdy to robimy oddycha się naprawdę kiepsko. Chwiejne powolne kroki stawiamy w coraz wolniejszym tempie. Przy kolejnym postoju zaczynam rozważać powrót. Kasi jest niedobrze i już nie wiem czy to od wysokości ,a może od siarki którą coraz częściej można wyczuć. Poprosiłem ją żeby trochę dłużej odpoczęła. Zasnęła w parę sekund. Już po trzech minutach wstała i powiedziała że czuje się już bardzo dobrze. Niesamowite jak nawet krótki sen potrafi zregenerować. Udaje się nam dotrzeć na górny punkt kolejki linowej. Strażników jeszcze nie ma, więc bez pozwolenia można wbijać na krater. Już nie daleko. Ale i tak dorwał mnie drugi kryzys i musiałem się jeszcze zatrzymywać ze dwa razy. O godzinie 8:00 jesteśmy na szczycie. Sam krater wypiętrza się w najwyższym punkcie wyspy. Jest jakby zasypany, ale i tak wszędzie unoszą się zielone opary siarki. Trochę to śmierdzi, ale daje ciepło a nawet może oparzyć. Promienie słońca powoli wychodzą nad horyzont oświetlając wszystko dookoła. To nasza nagroda za cały trud wyprawy. Jest naprawdę pięknie. Cały widok dookoła wyłania się w parę chwil i zapiera dech. Coraz przyjemniej się nam siedzi szczególnie ,że wraz ze światłem przychodzi przyjemne ciepło.

Wschód słońca na szczycie

Pomyślałem że powrót będzie przyjemnością. I tak było. Widoki z tej trasy okazały się po prostu niewiarygodne! Nie chowałem aparatu, bo zdjęcia można było robić cały czas.

Krajobraz porozlewanej zastygniętej lawy, połoniny pełne głazów w kształcie olbrzymich jaj, piaskowe pola wydające się nie mieć końca i wszystko to w otoczeniu olbrzymiej przestrzeni. Gdzieś daleko pomarańczowe bazaltowe skały, jeszcze dalej miasteczka portowe. A następnie już tylko bezkres oceanu, w którym nie widać różnicy pomiędzy wodą a niebem. Miejsca takie jak to naprawdę mogą uwrażliwić na piękno otaczającej nas przyrody.

Do samochodu doszliśmy w południe. Teraz godzinny powrót do znajomych, gdzie mogliśmy ogarnąć się biorąc prysznic. Zjedliśmy pyszną pizze, a następnie  wbiliśmy z nimi na basen hotelowy, gdzie w końcu można było się zdrzemnąć i odpocząć. Wieczorem pożegnaliśmy się z Basią i Tomkiem, zapakowaliśmy puszkę i ruszyliśmy na południe wyspy. Do miejscowości San Miguel de Ambona.

Dzień 7

Nasze lokum położone jest we wsi w której nie wiele się dzieje. Ludzie chyba się gdzieś pochowali. Od czasu do czasu można spotkać jakiegoś dziadka siedzącego na ławeczce, lub stojącego o lasce w bez ruchu. Tu czas płynie inaczej. Powoli. Znaleźliśmy rano cukiernie z pysznymi wyrobami. Możemy się nimi rozkoszować oglądając widoczki na ocean w naszym ogrodzie z werandą. Jest tip-top. Jedyną wadą naszego mieszkania jest to ,że sypialnia jest oddzielona od łazienki i kuchni. Pora jechać na wspinanie! Ciśniemy do Arico Arriba, czyli górnej części wąwozu, najpopularniejszego rejonu wspinaczkowego Teneryfy. Czuje że się jeszcze nie zregenerowałem bo pierwsze drogi nie wchodzą mi łatwo. Ale apetyt na wspinanie gwałtownie rośnie. Zaczynamy od miejsca zwanego Pena del lunes. Espolon del rampa 6a pada jako pierwsze. Bardzo fajne wspinanie filarkiem wchodzące na koniec w lekkie przewieszenie. Następnie jakiś francuz polecił drogę obok La placa del fricki 6b+. Płyta pod koniec której pojawia się okap. Trudne wpięcie do łańcucha. Trzecią drogą jest Pena de lunes 6b. Zazwyczaj droga z nazwą rejonu jest jej wizytówką. Tu akurat bym jej jakoś nie wyróżnił ,ale brzydka też nie była. Raczej dobre chwyty, ale gdzieś w połowie jakiś chwyt na środkowy palec stanowiący o trudności drogi. Ok rozgrzany. Lekko mży deszczyk, ale nawet nie pomyśleliśmy o ucieczce. Szybka kanapeczka i jedziemy dalej. Obok nas grupka głośnych młodych Hiszpanów, jarających jointy jak papierosy, oblega kolejny rejon Vivac izquierda, który wygląda bardzo ciekawie. Cały wąwóz jest pusty idziemy zatem dalej. Moją uwagę przykuwa skała El bosque derecha.

La via del men 7b

W szczególności dwie drogi zaczynające się wspólnym startem. Wybór pada na La via del men 7b. Pierwsza próba. Przez wązki nietypowy filarek przeszedłem bez problemu. Następnie przy dalekim sięgnięciu do nachwytu źle odczytałem sekwencje i musiałem się wrócić o jeden ruch wstecz. Błąd. No trudno jeszcze nie odpadłem. Cisne. Lekki trawers w lewo i trudne siłowe dogięcie do dwójki. Trafiłem. Wpinka z tego chwytu okazała się trudna ale się udało. Pomyślałem że ten ruch mógł mieć 7b ,ale dalej jeszcze są jakieś małe chwyty a przewieszenie takie samo więc trzeba się spiąć. Ustawiłem się do kolejnego ruchu i przy sięgnięciu wyjechała mi noga ze stopnia. Pierwszy lot na Teneryfie. Ale przynajmniej można było przetestować ohma edelrida. To przyrząd zmniejszający różnicę wagi wspinacza i asekuranta. Zadziałał bardzo fajnie. Na pewno robi to dobrze na psychę, gdy asekurujący partner jest dużo lżejszy. Resztę drogi przeszedłem od wpinki do wpinki, starając się zapamiętać jak najwięcej z sekwencji. I faktycznie okazało się że wyżej nie jest już bardzo trudno. Szkoda Osa. W drugiej próbie droga poddała się, a przy stanowisku zorientowałem się że targam niepotrzebnie ze sobą komplet ekspresów. Zmiana rejonu. Wracamy na Vivac izquierda gdzie wcześniej wspinali się Hiszpanie. Pusto. Na koniec prowadzę jeszcze dwie drogi. Sick English 6a , techniczny skradacz w połogu, oraz No cepillo mas nieco dłuższa droga z bardzo fajnym trawersem przy topie. Ogólnie Arico Arriba zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Jest to świetny rejon na rozwspinanie, oferujący bardzo dużo dróg oraz boulderów. Teraz ciekawy jestem części dolnej czyli Arico Abajo, która znana jest z dróg bardziej wymagających i znacznie dłuższych. Ale to sprawdzę dopiero za dwa dni.

Dzień 8

Dziś słońce rozpieszcza. Oboje z Kasią mamy bardzo dobry humor. Po porannym śniadanku decydujemy się pojechać nałapać promieni słońca na plażę Tejita. Miejsce to jest urokliwe ze względu na wyrastającą nad oceanem górę Montana Roja leżącą tuż przy plaży. Nawet pojawia się plan żeby na nią wyjść. Ale nie dziś. Dziś chillout.

Plaża Tejita z widokiem na Montana Roja

Napakowałem owoców. Opuncje kaktusa, mandarynki, banany i awokado. Nie będziemy głodować. Na miejscu okazuje się że jest to bardzo wietrzne miejsce ,ale że ludzi bardzo mało, to znaleźliśmy wolne wiatrochrony usypane z kamieni. Super sprawa. Chce mieć gorąco? Leże. Chce się schłodzić? Wstaje. Woda też fajnie chłodziła, ale wysokie fale mogły nieźle sponiewierać. No i jeszcze jedna fajna rzecz – to plaża naturystów. Tak więc gacie w dół i pełna swoboda. Cały dzień minął tak szybko że nawet się nie zorientowałem kiedy trzeba było wracać.

Dzień 9

Poranek ciągnął się leniwie zwiastując powolny spokojny dzień. Nie przypuszczałem ,że w pewnym momencie tak gwałtownie przyspieszy. Teneryfa po raz kolejny pokazała ,że nie przyjdzie nam się tu nudzić. Gdy już ogarnęliśmy się, ociężale spakowaliśmy szpej i linę do samochodu. Tym razem naszym celem była dolna część wąwozu Arico, a konkretnie wspin na skale Gimnazio de Frank. Oczywiście po drodze trzeba zahaczyć do lokalnej kawiarni. Właściciel Sergio serwuje tam przepyszne ciastka, croissanty, i drożdżówki. Kasi przypadła do gustu kawa Baraquitto. Oprócz tych pyszności w kawiarni panuje naprawdę miły i przyjazny nastrój. Ogólnie mieszkańcy Teneryfy są bardzo uśmiechnięci i weseli, pomocni i przyjaźni. Gdy dotarliśmy do wąwozu postanowiłem wstawić się od razu w klasyk rejonu Como marca la ley 6c+. Rewelacyjna linia. Oczywiście jak każda droga na teneryfie zaczyna się bardzo wysoką pierwszą wpinką, ale już się przyzwyczaiłem. Krótkie zacięcie, po czym mocny trawers w prawo nad okapem. Od razu robi się nieco psychicznie. Zaczyna się dosyć jurajsko, czyli dziurki. Trochę skradania po płycie, ale w takim tarciu to czysta przyjemność. Na górze dojście przez przewieszenie do wielkiego bloka skalnego, gdzie ewidentnie sobie utrudniłem idąc przez obłe niewymagnezjowane chwyty. Nie powiem że poszło łatwo ale tak to już jest na pierwszej drodze. Niemalże zawsze jest się lekko roztrzęsionym i oddech nie jest regularny, ręce szybko się bułują przez co uczucie zmęczenia się uwydatnia. Krótka przerwa, żeby przyjrzeć się na przewieszoną część skały, i kolejny klasyk rejonu La Vagoneta 7a. Ta droga napawa lękiem od samego patrzenia. Aż szyja boli od spoglądania w górę, i od razu widać że po czwartym przelocie asekurant nie będzie widział wspinającego.

La Vagoneta 7a

Widziałem na kanale Magnusa Mitbo przejście z tej drogi, więc wiem że to raczej rajd po klamach, ale w dachu na pewno będzie pompująco. Więc mój plan wygląda prosto. Wspinać się jak najszybciej. Start zupełnie nie typowy, bo z linowej drabinki. Wpinam się do pierwszego przelotu. Jest okrutnie zardzewiały. Tak jak i reszta na tej drodze. W dodatku niektóre się kręcą. Nie zamierzam tam latać, więc idę. I to szybko. Wisłowanie po wiadrach okazuje się czystą przyjemnością! Dziwne ustawienia, haczenia pięt, dogięcia zwierzęcia i poezja ruchu. Szybko przeprawiłem się przez dach. Następna była płyta z dobrymi oblakami, potem techniczna przewieszona część i jestem przy łańcuchu. Chyba bardziej mnie zmęczyło ściąganie ekspresów z tego dachu. Uwielbiam taką formacje. Zadowolony z siebie na dole po krótkiej przerwie idę zobaczyć dalszą część Arico Abajo. Jest tu potencjał. Po powrocie Kasia mówi ,że dziś o 22 w Santa Cruz jest koncert Leoniego Torresa. Ten Kubański wokalista akurat dziś jest na Teneryfie, a jutro już na Gran Canaria. Kasia wiele razy mówiła mi ,że poszła by na jego koncert jakby był  Polsce. Tej okazji nie można przeoczyć. Jedziemy. Czeka nas długa droga, więc zawijamy się i w drogę. Leoni i jego zespół dał czadu.

Koncert Leoni Torresa

Koncert był naprawdę zajebisty, muzyka świetna i atmosfera klubu bardzo pozytywna. Hiszpanie umieją się bawić. A Kubańczyków na scenie rozpierała energia. Mieszanka wybuchowa. Wymordowani wracamy około 3 w nocy do naszego lokum. Padłem

Dzień 10

Plan odwiedzenia los Naranjos legł w gruzach. Deszcz i kiepska pogoda uniemożliwia nam podjęcie jakichkolwiek konstruktywnych działań. Wielka szkoda. Cały dzień leniuchowaliśmy. Dopiero popołudniu gdy deszcz ustał poszliśmy zwiedzać nasze miasteczko San Miguel. Odwiedziliśmy też miejscową restauracje ,gdzie próbowaliśmy miejscowych przysmaków, popijając pędzone tutaj wino.

Dzień 11

Jadąc do Los Naranjos, nie byłem do końca pewny gdzie mam zaparkować i czy skręciłem w dobrym momencie. Na wszelki wypadek poprosiłem lokalsa o wskazanie drogi. Hiszpan wyglądał na przekonanego że jedziemy w złym kierunku i trzeba zawrócić. Uprzejmość mieszkańców Teneryfy jak zwykle jest bezcenna, i zaproponował żebyśmy jechali za nim. Oczywiście na miejscu okazało się że zaprowadził na do Arico. No cóż bariera językowa. Chyba czas nauczyć się hiszpańskiego. Kasi wchodzi nieźle, mi raczej słabo. Stwierdziliśmy że już nie chce nam się wracać i że zostajemy a Arico Arriba. Znowu deszcz. Cholera. Będziemy czekać aż przejdzie albo wspinać się w deszczu. Okazało się że się da. Chwyty nie bardzo mokły w przewieszonych drogach, a nawet jeśli to równie szybko schły. Jednak na robienie trudnych dróg w deszczu nie miałem ochoty. Skupiłem się na zrobieniu dużej ilości dróg w stylu OS. Dobry plan. Bardzo lubię wspinać się oesem. Dostarcza sporo wrażeń oraz satysfakcji. Potrafi też mocno zmęczyć, a przede wszystkim świetnie działa na rozwój wspinaczkowych umiejętności, takich jak czytanie sekwencji oraz panowanie nad stresem. Na pierwszy strzał padł rejonik Sus Villa i drogi Casca la basca 6a, Sus villa 6b i Batracio 6b+. Kolejny rejon Vivac derecha , i taki sam schemat Peta de kilo 6a, Flipa flopa 6b i honguitos peligrosos 6b+. Te trzy drogi były o wiele trudniejsze niż poprzednie, albo ja już coraz słabszy. Dwie ostatnie również w Vivac. Noches de coral 6a+ oraz ultra klasyk Monica diabolica 5. Siedem dróg zrobionych więc wynik satysfakcjonujący. Jutro Los Naranjos lub El Rio, OS lub RP wyjdzie w praniu.

Dzień 12

El Rio na pierwszy rzut oka pokazuje swój majestat. Rejon umiejscowiony jest przy wyschniętym jeziorze. Pozostała tam tama, która jest świetnym punktem widokowym zarówno na otaczające skały jak i ocean po jej drugiej stronie. W miejscu gdzie kiedyś było jezioro teraz są obite linie. Zaczęliśmy od wyższego rejonu gdzie woda na pewno nigdy nie docierała. Mur skalny jest tu wysoki jak na drogi sportowe. Dobrze ,że mam 80 metrów liny. W dodatku rzeźba skalna jest tak urozmaicona ,że ciężko ją nazwać. Przeważają drogi lekko przewieszone pełne zacięć , kantów rys i okapików. Tarcie chyba dobre ale na pewno nie we wszystkich fragmentach. Gdzieniegdzie skała złowieszczo się błyszczy zwiastując swoją litą powierzchnię, na której nie ma co liczyć na tarciowe stąpanie. To rejon dla koneserów dróg wytrzymałościowych i mocno technicznych. Jest bardzo gorąco, ok 30 stopni. Zaraz  słońce  oświetli skałę, jednocześnie uniemożliwiając wstawienie się w pięknie wyglądającą linię Double turno 7a+. Nie jestem rozgrzany ,ale już nie raz udało mi się zrobić drogi o takiej trudności bez rozgrzewki. Wstawiam się.

Double turno 7a+

Zaczynając już pojawił się pierwszy problem. Nie wiem jak zacząć. Nie chce sobie zepsuć osa w głupi sposób. Zresztą moje założenie to wszystko albo nic. Jak odpadnę – następna. Takie nastawienie bardzo motywuje do ukończenia drogi za wszelką cenę. Jak już rozkminiłem o co może chodzić na starcie wstawiłem się i od razu po pierwszym przechwycie zrobiło się zaskakująco trudno! Krawądy do wpinek (jak zwykle wysoko) okazały się strasznie trudne do przytrzymania. W dodatku cała magnezja z palców zeszła w mgnieniu oka i na chwytach zostawiałem mokre plamy. Co Jest?! Czyżby już tu były trudności drogi? Tak pomyślałem, ale wyżej ani trochę nie było łatwiej. W dodatku sięgnięcia tak dalekie że aż stawy bolały. Gdy doszedłem do drugiej wpinki dziękowałem bogu że nie zaliczyłem lotu. Przy trzeciej czekała na mnie półka restowa i strasznie szeroki krok w prawo. Szpagatu to ja nie umiem, a przeskoczyć się nie da. Chwytów nawet nie szukam bo ich po prostu nie ma. I to widać. Chwile ponarzekałem, że nie dam rady zrobić tego kroku po czym wykonałem mocny wymach piłkarski i ku mojemu zdziwieniu moja stopa znalazła się na półce po prawej stronie. Oczywiście to nie był jeszcze właściwy stopień, ale wiedziałem że do niego nie sięgnę. Nie ma opcji to musi wystarczyć. Jakimś cudem przeniosłem tam ciężar ciała i od razu poczułem, że trzeba w tym miejscu mocno łapać balans bo mocno wywala. Znajdowałem się pod hokejem pochylonym mocnym łukiem w lewo. Ta część mocno narzucała łapanie chwytów w szczelinach  i stąpanie po połogiej śliskiej skale. Każdy przechwyt sprawiał że strasznie otwierało, więc bardzo ciężko wpinało się w przeloty. Żeby sięgnąć do jednego musiałem podjąć chyba z pięć prób. Strasznie mnie to nabiło. Okrutnie. Byłem pewny że jak się do niego wepnę to biorę blok. Ale jak już się to udało to pomyślałem ,że teraz trzeba biec. Trzy gnioty nawet nie wiem jak utrzymałem, potem parę lepszych krawąd praktycznie bez stopni i znalazłem się na półce restowej przechodząc jednocześnie najdłuższy przelot na drodze. Ale mnie zmieliło! Zdjąłem buty oparłem się i przez jakieś 5min odpoczywałem. To jeszcze nie koniec. Myślę że mam za sobą jakieś 2/3 drogi. Przede mną pięć przelotów w lekko przewieszonej formacji. Widzę że łatwo nie będzie. Miejsca po magnezji jakoś strasznie od siebie daleko. Stopnie głównie tam gdzie chwyty. Idę! Parę strasznie dalekich ruchów do krawądek, jakiś podchwyt ,dwa przeloty moje. Wchodzę nad kolejny bo tu nie da się nigdzie odpocząć. Chwytam odciąg i widzę kolejny chwyt. Cholernie wysoko. Za wysoko! Patrzę pod nogi. Nic. Daje nogę do ręki. Nie ma opcji na statykę. Wracam. Nie ma czasu na myślenie muszę się wyciągnąć albo skoczyć. Chwyt docelowy układa się na odciąg na plecy. Muszę sięgnąć! Wyciągam się ile się da. Aż zamykam oczy. Brakuje 10 cm. Dobra musze skakać! Składam się szybko i bania! Odrywając nogę ze stopni poczułem  chwyt, mimo że niezły,  moje palce wydały dziwny dźwięk i wystrzeliły z niego oddalając mnie o dwa przeloty w dół. Eh ale szkoda. Taka walka. Wyszarpałem się na linie do miejsca odpadnięcia. Chwile odpocząłem i dokończyłem drogę. Do samego końca była trudna i w dodatku kończyła się małą mantlą. W moim odczuciu powinna być wyceniona wyżej. Mogła to być też wina nie rozgrzania, lub nieobycia z  tego rodzaju skałą ale z całą pewnością parametryczne ruchy też były powodem nie skończenia tej drogi. Żeby nie być goło słownym przewiązałem się i ściągnąłem ekspresy. Następna. Tyle tylko że straciłem trochę zapał. Idziemy dalej. Dosłownie parę kroków i ukazuje się kolejna piękna linia. Cerys Davies 7a.

Cerys Davies 7a

Wygląda na łatwiejszą od poprzedniczki. Niestety to że wygląda o niczym nie świadczy i już wiele razy się o tym przekonałem. Trochę mnie sponiewierała poprzednia droga. Czy jest sens znowu sobie to robić? Przecież już wiem że w El Rio ciężka cyfra i że łatwo nie będzie. Znowu długa, znowu przewieszona. Wyróżnia się od reszty specyficzną formacją, gdzie można wymienić zacięcie pełne okapików z długą rysą w środku, trawers w lewo podchwytami i odciągami przez odpękniętą płytę, obławy komin ,nad kominem okap i przejście w filar. Tam jest wszystko! Stanowiska nie widać. Wstawiam się. Zbyt fajnie to wygląda żeby sobie darować. Start nie był trudny. Gdy szedłem zacięciem z rysą ile się dało pokonałem dulfrem, resztę trzeba było klinować bo innej opcji nie było. Nie jestem mistrzem tej techniki ale zawsze podziwiałem ludzi wspinających się w rysach. A że mi to imponuje, tak też dobrze się czuje jak ostatecznie kliny wychodzą i wszystko się klei. Tak więc wesoło raz ręka, raz noga. Klin klin i jestem przy trawersie przez odpękniętą płytę. Pomyślałem że musze zrobić go szybko, żeby mnie nie zbułowało i jak najprędzej dostać się na górną część, bo tam na pewno zrestuję w kominie. No i prawie dobrze pomyślałem z tym wyjątkiem ,że w górnej części wcale nie było resta. Wręcz przeciwnie. Żadnych nachwytów. Żeby dostać się do wnętrza komina trzeba było się odciągnąć na gównianej krawądce, po czym wepchnąć się w komin klinując w każdy możliwy sposób. Wcisnąłem się najgłębiej jak mogłem desperacko klinując dłoń w przerysie. Plecami odpychałem się od jeden ściany, a stopami z całych sił od drugiej. Tak to planowałem ale nie sądziłem ,że to będzie takie męczące! Komin chciał mnie wypluć przy każdym mikro ruchu. Centymetr po centymetrze pełzałem klnąc i jęcząc. Po ostatniej wpince w kominie lina niefartownie ułożyła mi się przy nogach. Lot z takiej pozycji obróciłby mnie do góry nogami. Jakbym miał jeszcze mało stresu. Zlekceważyłem to i zacząłem kombinować jak tu się wydostać z nad tego okapu. Okap praktycznie zamykał komin uniemożliwiając dalsze pełzanie. Wychyliłem się i złapałem jakiś obły odciąg z prawej. Nic mi to nie da. Sięgam na lewo. Jest  bliźniaczy odciąg. Bardzo szeroko. Uciekam z komina wyfruwając nogami i przez moment ściskam odciągi z całych sił. Nie mam ich już wiele. Dopiero teraz mogłem prawidłowo odplątać linę zza nóg. Wrzucam prawą nogę wysoko i na niej mocno siadam. Dokładam lewą rękę do odciągu w plecy i czuje że mnie strasznie wywala. Patrzę w górę i widzę łańcuch. Jest już niedaleko. Niestety totalnie sparaliżowało mnie w tej pozycji. Nie mogę wstać, nie widzę żadnego chwytu, a nogę mam na tyle wysoko że nie jestem wstanie jej poprawić. Desperacko szukam czegoś na lewą rękę. Wymacałem jakiegoś picioka. Nie mam szans na przytrzymanie. Czuje że nie utrzymam się dłużej w przybloku. Zaczynam drżeć. Opuszczają mnie wszelkie siły i czuję że mnie rozgina. Próbuję sięgnąć do picioka prawą. Jeszcze gorzej. Wracam do niewygodnej pozycji i wiem że jak puszczę którąkolwiek z rąk to lecę. Więc trzymam obie. Trzymam i trzęsę się coraz bardziej, jakbym miał pląsawiecę Huntingtona. Ostatnia próba sięgam znowu lewą ,i staram się przytrzymać picioka już chyba tylko wiarą. Zamykam przy tym oczy, i dokręcam palce tak żeby chociaż się tam jakoś sklinowały. Chyba się to udało ale utrzymam to przez ułamek sekundy. Wdech i dokładam drugą rękę do „niczego” tuż obok. Puściłem ostatni chwyt który byłem wstanie w miarę długo trzymać. Teraz jestem na dwóch gównianych. Ale pozwoliło mi to dostrzec klamę tuż nad piciokiem. Szansa! Lekko się odchyliłem i ile mogłem przyciągnąłem jednocześnie robiąc ten krótki ale zbawienny ruch lewą ręką, oczywiście tracąc kontakt ze skałą prawą ręką. Mam klamę! Ściągam się do łańcucha. Kończę drogę. Nie pamiętam żeby kiedykolwiek droga w tej wycenie tak mnie sponiewierała, ale było warto!

Cerys Davies po lewej i Double turno po prawej

Jestem strasznie wymęczony. Zmieniamy miejsce na dolną część wąwozu. Znajdujemy drogę La clasica 6a, z myślą o Kasi ,która tego dnia się nie wspinała i cierpliwie asekurowała moje jakby nie było dwie batalie. Ruszam aby pozawieszać zabawki. 35 metrów wspinania. Strasznie nie intuicyjna, wcale nie łatwa w dodatku przeloty po pięć metrów, a może nawet więcej, i to w takim terenie że pachnie śmiercią. Wybitnie górski charakter. No w końcu clasico. Odradzam Kasi robienie tej drogi. Odradzam robienie jej komukolwiek. Jest porostu niebezpieczna. Pełna skalnych bloków od małych do olbrzymich, które wyglądają na takie które zaraz polecą. I Chodź nic się nie ruszało to wydaję się to tylko kwestią czasu aż ta droga się rozsypie. I nic nie da tu betonowanie chwytów. Ale respekt dla tego pana który wtargał się na samą górę by poprawić wytrzymałość ostatniego chwytu. Zaproponowałem powrót. Nie mam sił. Wracając szarpiąc szpej i linę znowu poczułem się jak przy wejściu na Teidę. Wracając samochodem trochę odpocząłem. Widziałem że Kasia jest nie w humorze. To pewnie dlatego że się dziś nie zmęczyła. Nie przemyślając sprawy zapytałem czy chce dziś wyjść na Montane Roje obejrzeć zachód słońca. Oczywiście ,że chciała. A ja pomyślałem że przecież nie dam rady tam wyjść w takim stanie. Słowo się rzekło. Jedziemy. Montana Roja to góra umiejscowiona przy plaży la Tejita. Ma jedynie 170 metrów i można na nią wejść nawet w sandałach. Mimo że nie jest to jakieś wielkie wyzwanie to naprawdę warto się tam wybrać.

Zachód słońca na Montana Roja

Doskonały widok na zatokę i zachodzące słońce oraz wypiętrzającą się w centrum wyspy Teidę, zrobił ogromne wrażenie i wprawił nas w bardzo dobry humor.

Dzień 13

Zakwasy. Lubię mieć zakwasy. Czuje wtedy że nie próżnowałem. Szczególnie uwielbiam mocny tajski masaż przy zakwasach, co podchodzi o lekki masochizm. Dziś ich nie rozruszam na wspinacze. Dziś jedziemy na wyjątkową plaże. Wyjątkową bo ze złocistym piaskiem. Playa de las Terasitas znajduje się w miejscowości San Andres, niedaleko stolicy Teneryfy Santa Cruz.

Playa de las Terasitas

Jest szeroka na 80m i długa na 1,5km. Sprowadzono na nią tony białego piasku z Sahary i zasadzono mnóstwo palm. Zbudowano też falochrony, by złagodzić mocne prądy oceaniczne. Mimo że plaża jest w swoim rodzaju sztuczna, w żaden sposób nie przeszkadza mi to w wypoczynku. Pogoda dopisała idealnie. Spanie i kąpiele, jedzenie jakieś fotki i znowu spanie. Można się rozleniwić. Ale przecież to wakacje, i trzeba sobie na to pozwolić.

Dzień 14

Ostatni dzień wspinaczkowy spędzamy w rejonie Los Naranjos. Ciężko było tam trafić zarówno samochodem jak i pieszo. Najpierw kręte wąskie uliczki, które budzą przerażenie u niewiast. Ja tam się nie boję. Zresztą czemu się bać? Puszka dawała radę cały wyjazd to i da radę teraz.

Puszka

W końcu przejechała w ciągu tych dwóch tygodni ponad tysiąc kilometrów.  Podejście pod skałę było zawiłe, mimo że widać ją było z daleka. Najpierw poszliśmy kanałem wodnym. Był on wąski, wysoki i pozarastany kłującymi krzewami. Jak już doszedłem na miejsce, zacząłem się rozglądać za alternatywnym dojściem. Najpierw poszedłem ścieżką, która wprowadziła mnie w kaktusy i osty. Potem znalazłem tą prawidłową i doprowadziłem nią Kasię na miejsce docelowe. Upał niesamowity ale na szczęście drogi ocienione.

Los Naranjos

  Mój cel to zrobienie pięć dróg w stylu OS. Vigilame bien 6a na rozgrzewkę. Toi engangao 6c jako drugie. Śmieszna dwu wpinkowa kampusowa droga. Następnie Seco de mante 7a. Z początku małe dwójki i krawądki w pionie, a następnie już wielkie wiadra w przewieszeniu. Pomyśleć że dwa dni temu w El Rio drogi w tej samej wycenie tak mocno mną pozamiatały. Następnie była Lafisura guapis 6a+ ,co znaczy „piękna szczelina”. Naprawdę ta droga była piękna! Z całą pewnością była by klasykiem w każdym rejonie. Ruchy na niej były rewelacyjne. Bardzo Techniczna. Od samego początku zaczynała się wąską pionową głęboką rysą, po paru metrach można już było się odstawiać na zacięciu, gdzie do połowy długości wspinało się metodą dulfra. Następnie wyjście na półkę, skąd drugą połowę  drogi pokonywało się zacięciem. Mógłbym ją robić codziennie i by mi się nie znudziła. Prawdziwa perełka. Ostatnią drogą dzisiejszego dnia, zarazem ostatnią na tym wyjeździe była Alucines power 6b. Połóg po dobrych chwytach wchodzący w przewieszenie po gorszych i mniejszych. Na końcu przewinięcie przez kancik. Ładna, lecz nie tak jak poprzedniczka. Zrzucając linę idealnie trafiłem w kanał wodny, a następnie wpadł mi do niego jeszcze plecak. Dramat. Zamoczyłem topo pożyczone od Szymka. Wiem że kolekcjonuje, więc pewnie będzie zły. Wracając wstąpiliśmy do sklepu wspinaczkowego w Arico Viejo, lecz niestety nie było takich samych. A jedyne które były dostępne były bulwersująco drogie. Zresztą jak wszystko w tym sklepie. Pora do domu. Jutro nasz ostatni dzień wakacji.

Dzień 15

I znowu na lotnisku. Czy szybko to zleciało? Sam nie wiem. Momentami miałem wrażenie, że strasznie ten czas szybko tu płynie ,a czasem mi się dłużyło. Jedno jest pewne. Nie nudziłem się nawet przez chwilę. Dawno nie miałem dwu tygodniowych wakacji. Taki okres jest dla mnie świetny na wypoczynek, zarówno aktywny jak i pasywny. Podobało mi się tu. Bardzo.Wiele rzeczy zrobiliśmy. Nigdzie, ani razu się nie spieszyliśmy. Wszystko było na luzie, bez spiny. Mógłbym zostać tu dłużej, ale trzeba wracać. W Krakowie ponoć panują ujemne temperatury. To będzie szok dla organizmu. Mimo że to ostatni dzień, to mieliśmy go trochę, bo wylot mamy dopiero o drugiej w nocy. Więc cały dzień przeleżeliśmy na plaży Teijte, walcząc ze strasznie mocnym wiatrem.

Za to było słonecznie, a za wiatrochronami usypanymi z kamieni było całkiem przyjemnie. Będąc małym jeździłem z rodzinką do nadmorskiej miejscowości Białogóra. To tam wymyśliłem sobie mój mały rytuał. Zawsze witałem i żegnałem się z morzem, z nadzieją że tu powrócę. Po latach przestałem jeździć do Białogóry, na rzecz  nowych pięknych miejsc. Doszedłem do wniosku ,że jest ich tak wiele że myśl o powrocie można porzucić. Na Teneryfie zobaczyłem wiele, nie wiem czy tu wrócę. Przynajmniej nie na wakacje. Nie dlatego że bym nie chciał. Jestem po prostu ciekawy kolejnych miejsc, innych kultur, wspinania, klimatu czy jedzenia. Tu było pięknie i spędziłem tu wspaniałe chwile. Żegnając się z Atlantykiem pomyślałem , że jest zbyt olbrzymi żebym się z nim jeszcze kiedyś nie przywitał. Dlatego powiedziałem  „do zobaczenia”.